"Mazowieccy derwisze" Korzenie Warszawski Dom Tańca powstał w 1994 roku. Zaczęło się od warsztatów tańca zorganizowanych w II Społecznym Liceum w Warszawie na Nowowiejskiej. Na początku uczyła nas tańczyć pani Grażyna Dąbrowska, dyplomowany etnochoreolog, ale, co się nieczęsto zdarza, z dużą praktyką w terenie. Znała więc dobrze tańce polskie w wersji "in crudo". Wprawdzie lubiła również przenosić je na scenę, starała się jednak to robić w sposób uczciwy i nieprzestylizowany. Była to jedyna akademicka specjalistka od tańca, która była nam w jakiś sposób bliska. Ona też miała dla nas sympatię i ochotę do nauczania. Jednocześnie zaczęliśmy zapraszać do klubu Remont prawdziwych muzyków i tancerzy ze wsi i okazało się, że to od nich bezpośrednio chcemy się uczyć najbardziej. Wcześniej dojrzewaliśmy do tego przez parę lat. Zeszli się i spotkali w Warszawie ludzie z różnych środowisk. Ja z przyjaciółmi tworzyliśmy wcześniej przez dwa lata grupę Bractwo Ubogich, która właściwie jako pierwsza zaczęła grać taką muzykę niestylizowaną, prosto od muzykantów. Oczywiście, my dosyć naiwnie myśleliśmy, że gramy muzykę niestylizowaną. Kiedy słucham tego po latach, słyszę różne wpływy niewiejskie, ale to dobrze, to znaczy, że byliśmy prawdziwi. Bractwo Ubogich to byli ludzie z Węgajt spod Olsztyna, Poznania, Łomży, Mławy, Warszawy. Ośmioosobowa grupa, która obrosła znajomymi. Jeździliśmy do różnych muzykantów na wieś, uczyliśmy się od nich, czytywaliśmy Kolberga, słuchaliśmy nagranych dla Polskiej Akademii Nauk muzykantów urodzonych jeszcze w XIX wieku. Bajka bardzo realna Z tą muzyką wiejską było jak w bajce, gdzieś za siedmioma górami, za siedmioma lasami. W zupełnie innym świecie. Kiedyś zaprzyjaźniliśmy się z pewną śpiewaczką z Roztocza i jej mężem kamasznikiem. To byli jeszcze ludzie, którzy wszystko sobie w domu zrobili sami, począwszy od butów i ubrania, skończywszy na maszynach i chałupie (tacy właśnie ludzie wytwarzali też kiedyś instrumenty). Zaprosili nas na całodniowy poczęstunek z tradycyjnym, przyrządzanym na naszych oczach jadłem. Gospodyni kręciła mak z miodem śpiewając przyśpiewki. To była kobieta, która jeszcze chodziła całe życie na bosaka, od Wielkanocy do Zaduszek. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych! Gościliśmy się cały dzień, flaszka pękła, zaczęły się tańce, granie do jej przyśpiewek, nagle zmierzcha się, a oni zapalają lampy naftowe. Okazało się, że kiedy zakładali we wsi prąd gospodarz uważał, że źle to robią, nie chciał. Zbuntowali się i tak już do końca życia zostało. Oboje już nie żyją. Ale to był kompletnie inny świat, dla nas, ludzi wychowanych w mieście. Świat bajkowy, ale jednocześnie bardzo realny. Bajka, którą można przeżyć. Odkryliśmy estetyczne walory muzyki ludowej, a także środki ekspresji pozwalające na wyrażanie uczucia, energii w muzyce. Ta muzyka czemuś służyła. Grano na instrumentach do tańca, wtedy, kiedy ludzie chcieli się bawić. Kiedy byli w nastroju refleksyjnym, to grali sobie do posłuchu albo śpiewali. Grali i śpiewali w konkretnych sytuacjach życiowych, przy obrzędach, śpiew był przedłużeniem mowy, muzyka naturalnie wynikała z życia. Wyśpiewać swoje haiku Często to, co my już mówimy - oni śpiewali. Jeszcze niektóre kobiety z podradomskich wsi to potrafią. W zeszłym roku, odwoziłem jedną z nich do domu po naszej zabawie w hucie w Chlewiskach, w czasie Taboru Domu Tańca. Wspominała swojego męża, z którym kiedyś była u nas w domu tańca w Warszawie, który był świetnym tancerzem. Mocno przeżyła jego śmierć, on zginął w wypadku, spadł z wozu i wtedy w samochodzie wszystko jej się przypomniało, stanęły jej łzy w oczach, ale nie zapłakała. Zaśpiewała. Po prostu. "Miałam kochaneczka, widział Bóg i ludzie, zachorował, umarł, świat za nim nie pójdzie." Na piękną melodię. Zaśpiewała o tym, co właśnie poczuła. Po chwili przeszliśmy do innego tematu, ponieważ to była puenta, wiersz. To było jej haiku. Pokolenie urodzone przed II wojną światową jeszcze posiadało tą umiejętność. A tu, na Radomszczyźnie zdarza się, że mają ją kobiety urodzone już po wojnie, które młodość przeżywały na początku lat sześćdziesiątych. Jeszcze wtedy się pasło tutaj i śpiewało. Szły przez wieś, śpiewały, pasły, śpiewały, muzykant przychodził i grał przy pasieniu. Czterdzieści lat temu. Niby nie tak dawno, ale jednocześnie już kawałek czasu. I to ostatnie takie pokolenie, bo już ich dzieci tego nie mają. Nagle wieś przestała śpiewać, zaczęto się tego wstydzić. Pijak śpiewa tylko. Nie ma tego śpiewu, który wypełniał kiedyś życie codzienne. Dawna, archaiczna kultura muzyczna była związana z praktykowaniem obrzędów takich jak wesele, okrężne (niegdysiejsze dożynki) czy chrzciny itp. Życie było bardzo "zrytmizowane". Mnóstwo było różnych świąt, momentów przejścia. Ład zasadzał się na tego typu momentach właśnie, rodzinnych czy obchodzonych w społeczności wioskowej czy parafialnej. My już czegoś takiego nie mamy, nam już na przykład trudno śpiewać przyśpiewki. Przyśpiewki były improwizowane, to były wiersze. Ludzie ze Wschodu, Rosjanie czy Ukraińcy, kiedy siądą razem to naturalne jest, że śpiewają, wznoszą długie toasty, rozmawiają śpiewem. My już nie wyrażamy się śpiewem, nie jest to dla nas naturalne. Ale są jeszcze ludzie, od których można to chłonąć, uczyć się, spotykać się z ich wrażliwością. Coś w sobie Nie chodzi o to, żeby ślepo przyswajać wzorce estetyczne. Kiedy się coś bezmyślnie powtarza, rekonstruuje czy kopiuje prowadzi to do kabaretowych efektów. Jesteśmy bardzo uczuleni na wszelkie stylizacje, puste gesty, których pełno na scenie. Ta muzyka nie była sceniczna. Żeby tę muzykę dobrze grać, chcemy ten świat trochę podobnie odczuwać, trochę podobnie nań patrzeć jak to robili ci starsi ludzie. Trochę tę potrzebę w sobie wykreowaliśmy jako ludzie świadomie uczestniczący w kulturze. Zazwyczaj jesteśmy jakoś tam artystycznie czy humanistycznie wykształceni i mamy potrzebę tworzenia kultury, aktywnego uczestniczenia w kulturze. Dlatego kreujemy to trochę w sobie, ale jednocześnie jest w nas coś, co zostało po dziadkach. Mamy w sobie, czasem zupełnie nieuświadomioną nutę tęsknoty do korzeni. Każdy z nas miał, nawet sporadyczny, kontakt ze wsią, jeździło się do babci na wakacje, ale to było w latach siedemdziesiątych, wieś była jeszcze wtedy w miarę tradycyjna. Lecz wszystko, co robimy jest trochę połowiczne, nie do końca. Żyjemy w rozkroku i szukamy bardzo czegoś, w czym możemy się dobrze wyrazić. To jest też poszukiwanie formy i zżywanie się z tym. Towarzyszy nam to w życiu, nie można tego procesu akcelerować, on sam razem z nami się dzieje. Kiedy więc trafiliśmy na wieś, do bajki bardzo realnej, która nas bardzo poruszyła, nagle okazało się, że jesteśmy jednak ludźmi z innego świata, do którego musimy w końcu wrócić, znaleźć drogę powrotną, jakiś most. Wrócić bogatszym o tę niezwykłą przygodę. Można ją kontemplować w zaciszu prywatnym, grać sobie, ale w nas była potrzeba dzielenia się z innymi. W związku z tym, że ta kultura jest taka niedoceniona, mamy potrzebę, żeby mówić o niej. Pokazywać jej prawdziwy obraz, przez PRL bardzo zakłamany. Chcieliśmy to upowszechniać, popularyzować samemu jednocześnie się ucząc. Chcieliśmy jakoś też pomóc artystom wiejskim, bo oni żyją trochę w pogardzie, w biedzie, w zapomnieniu. Oberek miejski Zaczęliśmy ich zapraszać do Warszawy, na zabawy. Przyjeżdżały kapele, w dużej mierze z Radomszczyzny, z rodzinami, z tancerzami. Kapela grała, organizowaliśmy jedzenie, karczmę z białą kiełbasą i piwem, podjadaliśmy i w czasie takiego trwającego pięć czy sześć godzin wieczoru sytuacja taneczna naturalnie narastała. Wtedy właśnie nauczyliśmy się tańczyć, nie na kursach, nie w sytuacjach laboratoryjnych. Jeździliśmy też do nich na wieś, ale tam nie mogliśmy tańczyć, ponieważ oni wstydzili się to pokazywać. Wtedy, dziesięć lat temu wieś tego już nie chciała. Zorganizować zabawę na wsi było bardzo trudno. Łatwiej było zrobić zabawę w Warszawie i ich zaprosić. Oni przy okazji byli dowartościowani, swoim synom i wnukom mówili - patrzcie, zapraszają nas do Warszawy, nie jesteśmy jeszcze takimi ostatnimi dziadami, co to się niczego w życiu nie dorobiły na tych skrzypcach, coś sobą reprezentujemy. To było ważne i dla nich. Byli wśród nich często tacy, którzy mieli bardzo długą przerwę w graniu. Muzykowanie do tańca to była najczęściej sprawa kawalerki. Zaczynał grać na zabawach weselach chłopak dwunastoletni, a kiedy miał dwadzieścia i żenił się - wtedy kończył karierę, ponieważ żona nie pozwalała. Zabawy i wesela to był też przecież alkohol, papierosy i dziewczyny. Muzykant był wręcz rozrywany, zwłaszcza, jeśli dobrze grał, więc miał mnóstwo okazji do zejścia z dobrej drogi. Często to były dramatyczne losy, świetny muzykant nagle się kończył, bo musiał się poświęcić pracy na roli, domowi. Dopiero po pięćdziesiątce, koło sześćdziesiątki, kiedy dzieci przejmowały gospodarkę, a żony zaczynały się więcej modlić niż pilnować męża, oni zaczęli znowu jeździć. Ale bywali też muzykanci, którzy grywali na weselach całe życie, przynosili do domu dużo pieniędzy, czasem więcej niż z gospodarki. Ograł paręnaście zabaw w karnawale i na krowę zarobił. To było coś. Wszystkich ich cechowało to, że grali starodawną nutę. Oczywiście, mieli też nowszy repertuar, który już przed wojną się upowszechnił - tanga, fokstroty, szlofoksy... Ale dużo jeszcze pamiętali "starodawnych" oberków, polek, mazurków utrzymanych w świecie dawnej wyobraźni muzycznej, średniowiecznej właściwie, opartych na dawnych skalach. Radomski mazurek opętańczy Jeśli chodzi o Radomszczyznę korzystaliśmy z nagrań Andrzeja Bieńkowskiego, który bardzo dużo nam pomógł, bo już od dwudziestu pięciu lat tam jeździ. Jako artysta malarz, który przeżył fascynację muzyką rdzenną, niestylizowaną zaraził nas tym. Jest pasjonatem i przeżył to jako doznanie bardzo artystyczne, które bardzo zmieniło jego życie. Bieńkowski porównuje nieżyjącego już skrzypka Józefa Kędzierskiego do Van Gogha. To według niego podobny los artysty, samotnego, niedocenionego. Za jego sprawą zaczęliśmy poznawać świat muzyki radomskiej. Właśnie tu, na Radomszczyźnie najdłużej zachowała się żywa tradycja wiejskiej muzyki instrumentalnej. Można te okolice nazwać polskim zagłębiem oberkowym. Muzyka radomska jest niezwykła, bardzo transowa, starodawna, jeśli chodzi o skale, style i maniery grania. Opętańcza. Bieńkowski nazywa to agresywnym sentymentalizmem. Ta muzyka jest liryczna, chwilami nawet rozpaczliwie, a z drugiej strony bardzo energetyczna. Są w niej rytmy trójkowe, synkopowane, trudne, grywane na basetli i bębnie, a do tego instrumentalista, zazwyczaj skrzypek, który improwizuje zupełnie jak w jazzie. Jest podawany temat, a potem się go ogrywa za każdym razem trochę inaczej. Do tej pory da radę jeszcze znaleźć tutaj ostatnich muzykantów, którzy grają mazurki. Można powiedzieć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że takich mazurków słuchał Chopin. Jest to zupełnie niezwykłe. Notabene, muzyka góralska znana szerzej jako polska ludowa eksportowa nuta rzadko już bywa tak autentyczna, bo od ponad stu lat podtrzymywana jest zastrzykami podawanymi przez inteligencję i trochę przez nią ukształtowana. Dzięki temu przetrwała. Jak napisał Antoni Kroh w bardzo ciekawej książce o góralskiej kulturze ludowej "Sklep potrzeb kulturalnych", ci inteligenci, którzy na co dzień w swoich majątkach na nizinach gnębili chłopa i najczęściej nie doceniali kultury chłopskiej, górala nosili na rękach. Stowarzyszenie Prowadziliśmy badania terenowe, dużo nagrywaliśmy. Założyliśmy stowarzyszenie, które jest formą bardzo wygodną, elastyczną, stosunkowo mało zbiurokratyzowaną. Ma się osobowość prawną, można starać się o pieniądze. Można realizować swoje indywidualne projekty i można skrzykiwać się, by robić coś razem. Byli wśród nas tacy, którzy więcej działali w Warszawie i byli tacy, co wyjeżdżali na wieś. Jedni bardziej siedzieli w książkach, inni byli bardziej praktykami. Jedni uczyli się tańczyć, inni bardziej śpiewać, zależy kto miał do czego większe predyspozycje. Powstało środowisko dosyć różnorodne, z dużym potencjałem. Mamy sporą dokumentację, nagrania terenowe, fotografie, rozmowy z ludźmi, także archiwum z naszych zabaw. Zorganizowaliśmy od 1994 roku około 250 zabaw w Warszawie. Kiedyś, przez trzy lata, były co tydzień. Później to stało się niemożliwe, bo muzykanci zaczęli wymierać albo byli coraz słabsi, nie grali już. Różnie bywało z pieniędzmi, bo nie były to komercyjne imprezy, one się jednak nie zwracały tak jak dyskoteka. Trzeba było starać się o środki, dotacje, które wykorzystywaliśmy, aby jak najwięcej pokazać tych ludzi czy to na żywo czy w nagraniach czy w filmach dokumentalnych oraz by uczyć się od nich. Wydajemy płyty, monografie. Wychodzi nieregularne czasopismo, w którym także oni piszą o sobie. Staramy się (i to jest idea jeszcze tego węgierskiego domu tańca sprzed trzydziestu paru lat), żeby mistrz ze wsi był pierwszą, centralną osobą. My jesteśmy uczniami. Trzeba się długo uczyć, najpierw poznać jego styl, nauczyć się tej muzyki, tańca czy rzemiosła (akurat my mniej zajmowaliśmy się kulturą materialną, ale na Węgrzech to było równie popularne). Ważne, żeby przyswoić to sobie w formie niestylizowanej. Po to, żeby móc tę tradycję później przenieść, żeby nie została zamknięta w muzeum. Staramy się być moderatorami, pośrednikami, gdzieś na drugim planie. Jak najbardziej, jak najlepiej poznać świat kultury tradycyjnej, a często przecież, kiedy ma się inklinacje twórcze, bierze pokusa, żeby od razu przetwarzać. Ale naprawdę trzeba wejść bardzo głęboko, żeby z tego materiału, który już sam w sobie jest bardzo wartościowy, zrobić nową jakość. Trzeba bardzo długo do tego dorastać. My teraz, po dziesięciu latach, mamy kapelę, która zaczyna to przefiltrowywać przez samych siebie, mieszkających w mieście. To nie jest folk, ale to nie jest też muzyka ze wsi. U nas ludzie długo się uczą grać. Spotykamy się, gramy dla siebie, ale nie przebijamy się z tym, mimo że niektórzy naprawdę już bardzo dobrze grają w stylu wiejskim. Żeby się wyzwolić z czeladnika, żeby być w tym samodzielnym, trzeba to długo robić, trzeba dojrzeć. Oczywiście popełniamy różne drobne grzechy. Lecz najważniejsze jest, że mimo poczucia misji, która z tego czasem przebija, mimo buńczucznych idei, wszystko, co robimy jest dla nas przede wszystkim osobiste i ludzkie. W tym wymiarze naprawdę możemy żyć. Nie musimy występować, nie musimy się pokazywać i prężyć, żeby się dobrze czuć. Ważny jest wymiar pewnej wspólnoty, który u nas ciągle jest. Przez dekadę ludzie się trochę zmienili, ale to jest środowisko, które wytworzyło pewien rodzaj więzi, co jest ważne, ponieważ dawna muzyka była tworzona i istniała w ramach społeczności o silnych więziach. Chodzi o wspólne bycie, spędzanie czasu ze sobą, spotykanie się. Dużo się dzieje między nami w wymiarze czysto ludzkim, dużo się ludzi poznało tutaj, zaprzyjaźniło, zakochało, są małżeństwa domu tańca, dzieci domu tańca. To jest środowisko, które skupia bardzo różnych ludzi z różnych dziwnych miejsc. W różnych miejscach pracują, różne rzeczy robią, różne kierunki studiują, czy też nie studiują. Są wśród nas ludzie o bardzo różnym statusie, którzy normalnie nigdy w życiu by się nie spotkali. Dlatego ta więź, która jest między nami jest taka ciekawa, taka trochę "od czapki". Więź, która jest dzięki muzyce i vice versa. Ten "ludzki" aspekt domu tańca trudno przecenić. Dzieci W pewnym momencie pojawiła się kwestia dzieci. Na początku mieliśmy po dwadzieścia, dwadzieścia parę lat i niezbyt o tym myśleliśmy, ale teraz mamy swoje dzieci i chcielibyśmy im coś przekazać. Może nie na siłę, bo jeśli ojciec gra na skrzypcach muzykę wiejską, to niekoniecznie musi od razu posyłać dziecko do szkoły muzycznej. Raczej dbamy o to, żeby te dzieci, podobnie jak my, dojrzewały do tego. Nasza córka jeździ z nami na koncerty, czasami tego nie cierpi, męczy ją trochę takie "cygańskie" życie, ale jednocześnie to cały czas się w niej koduje. Czasem jej się "wyrwie" starodawna śpiewka, okazuje się nagle, że dużo pamięta. Ma to już gdzieś w sobie. U niej w szkole się tego nie śpiewa, jest troszkę osamotniona pod tym względem, to nie jest łatwe. Problem polega na tym, jak przekazywać to dzieciom. Naszym i nie tylko naszym, bo coraz częściej zaczęli nas wołać w Warszawie - "O skoro tak fajnie gracie, znacie różne zabawy, tańce, tradycyjne piosenki to może przyjdźcie do nas do przedszkola... Zapraszamy was na dwie godziny, zróbcie jakaś zabawę". Zaczęły się pojawiać tego typu propozycje, a my zaczęliśmy prowadzić stałe zajęcia w szkołach podstawowych czy przedszkolach. To niezwykła sprawa, staramy się przekazywać to, czego się nauczyliśmy, cały czas wskazując na tych starszych ludzi, że my od nich wciąż się uczymy i jeszcze nie umiemy tak pięknie. Ale możemy nauczyć podstaw i możemy przekazać pasję, o to przede wszystkim chodzi. Nastawić te dzieci do nieco innej wrażliwości, na inną muzykę, na trochę inne dźwięki. Nie na ten bardzo zuniformizowany świat, który ciągle atakuje nas z mediów. Od paru lat edukacja jest ważnym wątkiem w naszej działalności. Zwłaszcza dzieci ze szkół podstawowych czy przedszkoli są bardzo otwarte. Jeszcze świeże i "niezapisane". Młodzież gimnazjalna i licealna jest już dosyć ukształtowana i bardzo trudno się z nią pracuje. Choć jest to oczywiście możliwe, tylko trzeba uciekać się do pewnych patentów i sztuczek. A z dziećmi można tak po prostu, nie trzeba im tłumaczyć, że to jest ładne i fajne, bo im się podoba i tyle. Analfabeci dyplomowani W edukacji muzycznej sprawa polskiej kultury tradycyjnej leży zupełnie. Na szczęście są ludzie, którzy to dostrzegają i coś mogą. W zeszłym roku szkolnym został wprowadzony eksperymentalnie do niektórych szkół przedmiot "polski folklor muzyczny" - trzydzieści parę godzin zajęć w ciągu roku. Okazuje się jednak, że nie ma nauczycieli nowocześnie przygotowanych do prowadzenia takiego przedmiotu. My, między innymi, dokształcaliśmy ich, co nie było łatwe, ponieważ wciąż dominują style, techniki i środki ekspresji związane z tak zwana kulturą wysoką. Technika śpiewu klasycznego jest uważana za najlepszą, a technika śpiewu białym głosem nie istnieje w świadomości. Ludzie po Akademii Muzycznej nie wiedza, że jest jakiś "biały głos" i to jest w dodatku technika, o której też można podręcznik napisać. Dziś jest tak, że ludzie kończą średnią szkołę muzyczną i Akademię Muzyczną, czasami są bardzo dobrymi instrumentalistami, a mimo to nie potrafią zagrać tak jak wiejski skrzypek. Nie potrafią zrealizować artystycznie tych cech, które muzyka ludowa ma w sobie. Muzycy po trzech stopniach edukacji muzycznej nie mają pojęcia o istocie naszej tradycyjnej kultury muzycznej. O edukacji powszechnej lepiej nie wspominać. W Polsce ta sprawa jest zupełnie zaniedbana w porównaniu z Węgrami czy nawet Niemcami, gdzie jest bardzo rozwinięte muzykowanie na prowincji i w każdym miasteczku jest np. orkiestra dęta. Nie mają żadnych wielkich ambicji, po prostu grają dla siebie, dla lokalnej społeczności. To jest bardzo piękne. Na Wschodzie, na Ukrainie czy w Rosji ludzie siadają ludzie przy stole i śpiewają. Nie chodzi o to, że jeden jest lepszy czy gorszy, o rywalizację, tylko o wspólnotowość, muzyka łączy dusze. Róbmy swoje Powolutku coś prze do przodu. Rośnie świadomość, że to, co mamy tu gdzieś pod bokiem jest ciekawe i że warto się tym czasami interesować. Porównując z początkiem lat dziewięćdziesiątych, kiedy zaczynaliśmy się tym zajmować, te wszystkie zespoły folkowe, które wcześniej grały muzykę andyjską czy irlandzką sięgają często do źródeł polskich. Robią to różnie, często niestety bezrefleksyjnie. Ze sztuką to ma na ogół niewiele wspólnego, na użytek estrady powstają czasami zgrabne rzeczy. Lecz wcale nie jestem przekonany, czy wpływ na ten wzrost świadomości miała funkcjonująca od paru lat w naszym kraju moda na folk. Moim zdaniem, ona w bardzo niewielkim stopniu przekłada się na potrzebę zgłębienia tradycyjnej muzyki. Ludzie słuchający folku czasami paradoksalnie są bardziej zamknięci. Jest dużo kapel folkowych, które inspirują się folkiem, a nie muzyka tradycyjną. Taki zamknięty obieg. Natomiast są w Polsce środowiska, które już od lat na różne sposoby poszukują. Nie są liczne, wszyscy się znają i spotykają, mimo różnic co do estetyki czy rodzaju kompromisów, które się podejmuje pracując z kulturą tradycyjną. To jest np. Fundacja Muzyka Kresów z Lublina, środowiska związane z dawnym teatralnym ruchem alternatywnym, np. Teatrem Wiejskim Węgajty. Od jakichś dwóch trzech lat powstają różne nowe grupki. Wiąże się to z taką szlachetną modą na lokalizm, regionalizm, hołubienie małej ojczyzny. Ta moda została trochę zaszczepiona, wpływ na to miał np. realizowany przez wiele lat konkurs Fundacji Kultury. Ludzie też sami dojrzeli do tego, żeby zwracać uwagę i pracować na rzecz tego, co ma się blisko siebie. To niekoniecznie musi być dla telewizji, na pokaz, tylko po prostu dla sąsiada, po to, że się powtórzę, by się dobrze razem w jakiejś społeczności czuć. Zaczyna być coraz więcej takich imprez, które nie są tylko festynami z kiełbaską. Organizowane są nieduże, wioskowe czy małomiasteczkowe imprezy, świadczy to o tym, i to jest bardzo budujące zjawisko, że odtwarzają się elity prowincjonalne, które zniszczyła wojna i PRL. Przed wojną takie elity istniały - to był nauczyciel, aptekarz, lekarz, ksiądz, parę osób artystycznie aktywnych. Muzykanci też należeli do elity. To było pozytywne zjawisko, które teraz się odtwarza. Są różni działacze regionalni, pasjonaci, historycy, ekolodzy i to jest bardzo pozytywne. My ich potrzebujemy, oni nas i myślę, że za pięć, dziesięć lat kultura tradycyjna będzie już jakoś obecna w świadomości społecznej. Będzie potrzeba jej poznawania. Ale to nie tyle dzięki nam i podobnym "wariatom", ale dzięki temu, że różni ludzie robią swoje. Ekolodzy na przykład, jak myślą szerzej, to wiedzą, że ekologia to nie tylko drzewa, ale też kultura. Myślenie holistyczne daje dobre efekty i ja raczej w tym bym widział nadzieję dla muzyki tradycyjnej, niż w modzie na folk czy lansowanych przez media modach estetycznych. Panuje dosyć wszechwładna pogoń za nowością, za szlagierem, za czymś, co jest krótkotrwałe, a kulturę buduję się długo bardzo i często, jeśli ktoś robi coś pożytecznego, to tego nie widać, to nie jest spektakularne, ale w swoim czasie przynosi owoce. Derwisze mazowieccy Zaczęliśmy troszkę bywać za granicą i okazało się, że to jak gramy tradycyjną muzykę polską jest dla ludzi z Francji czy Węgier interesujące. Oni odkrywają w tym kompletnie nieznany ląd. Nigdy by nie podejrzewali, że w Polsce istnieje tak egzotyczna muzyka. Nawet Węgrzy, którzy sami mają niesamowitą muzykę ludową, kiedy usłyszeli nas grających w składzie basy, skrzypce, bębenek byli zszokowani! Mówili, że przypomina im to muzykę derwiszy. To także świadczy o tym, że polska muzyka jest rzeczywiście ciekawa, stara, zagadkowa, że jest w niej tajemnica, że nieprzypadkowo nas poruszyła. Cudzoziemcy patrzą na to bez naszych lokalnych stereotypów i uprzedzeń, bardziej obiektywnie i miarodajnie. z Remigiuszem Mazurem-Hanajem, prezesem Stowarzyszenia Warszawski Dom Tańca rozmawiał Emil Majuk Panorama Kultur http://www.pk.org.pl/artykul.php?id=95